– To co, media wszystkiemu winne? – standardowa ironiczno-histeryczna reakcja prowadzącego (-ej) rozmowę dziennikarza (-rki), gdy tylko „wywiadowany” polityk ośmieli się bąknąć nieśmiało, że w gazecie czy innej telewizji coś przekręcili. Jakoś nie zdarzyło mi się odnotować, żeby rozmówca (-czyni) odpowiedział (-a) śmiało: – Tak, to właśnie jest typowy wytwór fantazji medialnej.
Jeśli taka gwiazda publicystyki politycznej jak Jacek Żakowski powiada, że min. Nowak zażądał od „Wprost” 30 milionów, a płace w kraju spadają, to skąd zwykły szaraczek ma wiedzieć, że tych 30 milionów to nie ma być dla ministra, tylko ma stanowić tzw. zabezpieczenie powództwa, żeby w razie przegranej tygodnik miał z czego opłacać liczne sprostowania, a płace w kraju, jak akurat doniósł GUS, wzrosły – niewiele, bo niewiele, ale powyżej inflacji?
Ekonomiczna komentatorka „Gazety Wyborczej”, Agata Nowakowska, pisze, że strategia unikania przez D. Tuska nawet samego słówka reforma bankrutuje, na co niepodważalnym dowodem są spadające notowania Tuska, rządu, a także Platformy. Otóż, droga Agato (pozwalam sobie na tę poufałość, bo kiedyś pracowałem w GW, a tam wszyscy byli na „ty”) nie jest to dowód niepodważalny, ale wręcz żaden dowód. Notowania PO zaczęły spadać od czasu, jak udało się przeforsować reformę „67” – może nie najważniejszą z punktu widzenia „tu i teraz”, ale na pewno najtrudniejszą w tej kadencji i mieszczącą w wizji przyszłościowej, a nie w doraźnym interesie partii współrządzącej (a nie „rządzącej”, jak z upodobaniem określają jej krytycy; a to jednak ma znaczenie).
Kiedy wyraźnie brakuje punktu zaczepienia wprost, zawsze można sięgnąć po technikę zastosowaną przez pierwszoklasistę Jasia z anegdotki, znanego z upodobania do nieprzyzwoitych wyrazów. Toteż pani spytała, które z dzieci zna wyraz na „k”, wyrywał się pierwszy do odpowiedzi. Ala pani mu głosu nie udzieliła, wyznaczyła grzeczną dziewczynkę. I tak kilka razy, z różnymi literami, aż doszło do litery „l”. Jasio się wyrwał, ale niemal natychmiast cofnął rękę i usiadł zrezygnowany. Pani szybko dokonała w myślach przeglądu nieprzyzwoitych wyrazów i za złośliwym uśmiechem wezwała, żeby to jednak on podał jakiś wyraz. Wstał z ociąganiem i wyrzucił z siebie: – Liliput. Ale z takimi… [cenzura].
W takich „dorzutkach” specjalizują się m.in. ludzie z prorządowego (ach, jak prorządowego!) radia TokFM. Taki np. superśledczy Michał Janczura. W mojej pamięci się utrwalił tym, że podczas kolejnej awantury o refundację leków obwieścił triumfalnie niesłychaną aferę: jakaś tam kwestionowana przez niego zapowiedź znikła ze strony internetowej Ministerstwa. Zagadnięty o powód min. Arłukowicz wyjaśnił, że jest bardzo prosty: na tejże stronie zostało wywieszone rozporządzenie, w którym ta informacja wystąpiła już jako obowiązujące prawo, a więc nie było sensu dalszego trzymania zapowiedzi. Ja po takiej wpadce bym się dyskretnie wycofał z pierwszej linii frontu walki o lepszą Ojczyznę. Ale nie dla red. MJ takie subtelności. Działa nadal. Jednym z tematów ostatnio poruszanych były mandaty, obficie wystawiane rowerzystom. Informacja kończy się zapewnieniem osoby miarodajnej, że wszystko dzieje się lege artis. Cóż na to nasz Feliks Edmundowicz? – Ale nie wiadomo, czy nie chodzi o to, że rowerzystów nie trzeba ścigać. Takie… [cenzura]
Cóż, kiedy sensacji nie ma, trzeba ją wymyślić. Najczęściej – na miarę własnych tęsknot. Nieoceniony Andrzej Morozowski usłyszał od JK Bieleckiego, że władza to bardzo ciężki kawałek chleba. – To dlaczego tak się do niej pchają? – zadał podstępne pytanie. Nie przyszło jakoś niebożątku do głowy, że komuś może chodzić nie o „stołek”, lecz o możliwość decydowania o czymś dla dobra wspólnego (choć nie wiadomo, czy akurat wszyscy podzielają wyobrażenie o tym dobru, ale to osobny temat). Widać, publicysta „widzi takie świata koło, jakie” (cytatu nie dokończę, żeby się nie narażać na proces).
Pominę już idiotyczne, ale z zapałem przez brać (i „sióstrz”; nie chcę wyjść na seksistę) dziennikarską powtarzane brednie o niedotrzymywaniu „obietnic wyborczych”. Jest premierem, to niech zlikwiduje Senat, o połowę zmniejszy listę posłów, wprowadzi okręgi jednomandatowe…
Choć i tu trudno mi się oprzeć pewnej refleksji. Jarosław Kaczyński nie jest bohaterem mojej bajki. Wręcz przeciwnie. Ale nieustanne mu wytykanie sławetnych trzech milionów obiecanych, a nie wybudowanych mieszkań, jest jaskrawym pójściem na dziennikarską łatwiznę. Że w ciągu dwóch lat swoich rządów nie zrealizował tego, co zapowiedział na lat osiem? Inna sprawa, że tego by nie zrealizował nawet w ciągu lat szesnastu, jeśli się weźmie pod uwagę kompetencję jego i jego ludzi. Przepraszam, że używam słowa „ludzie”, ale przecież – używając usprawiedliwienia P. Fronczewskiego z Passentowego „Monologu małpy” – u was chyba jeszcze Engels obowiązuje?
Skoro wziąłem w obronę JK, niech wolno mi będzie parę słów napisać o Joannie Musze, którą już nazajutrz od powołania na stanowisko ministra sportu itd. dziennikażeria („ż” – patrz wyżej) obwołała najgorszym członkiem rządu. Ja czytałem mądry tekst (w GW, o dziwo) o niej. Autorka (przepraszam, nie zanotowałem nazwiska) wylicza w nim ważne dokonania pani minister. Ale resztę interesuje głównie to, jak pani JM była ubrana, czy przypadkiem nie jest w ciąży itd. Że doktor nauk ekonomicznych, że w wyborach 2011 uzyskała prawie 50 tys. głosów (podwajając wynik z poprzednich wyborów)? Że minister sportu nie jest od zaciągania dachu nad Stadionem Narodowym wbrew życzeniu szefa drużyny angielskiej, wskutek czego (i niespotykanie rzęsistego deszczu) stadion zmienia się w basen? Mucha winna i już!
(Nawiasem: młody człowiek w „Wiadomościach” TVP1, nazwiska nie pomnę, przy okazji przyznania Polsce finału mistrzostw ligowych zasugerował, że wpłynęła na to opinia o SN z czasów, kiedy dach jeszcze działał. Miły panie: dach działał i działa, tyle że nie w każdych warunkach można go zaciągać. Podobnie podczas szalejącej wichury nie można rozstawiać namiotu, skądinąd perfekcyjnie zaprojektowanego i wykonanego).
Osobny temat to doniesienia o bezeceństwach, jakie się dzieją w instytucjach państwowych. Niezmiernie poważne analizy prowadzi się z powołaniem na nie byle kogo, bo na „ważnego polityka z otoczenia ministra”, „naszego informatora z Kancelarii Prezydenta” itp. Czołowa chyba (ale bynajmniej nie jedyna) w GW specjalistka od takich źródeł, Renata Grochal, poszła jeszcze dalej: o czymś tam mówi jej „bywalec Kancelarii Premiera”. Sprzątacz? To już pobliże publicystycznych dokonań Igora Jankego, który za czasów A. Kwaśniewskiego opisywał katusze, przeżywane przez bliżej nie nazwanego działacza: – Cały dzień musieliśmy stać na schodach, żeby prezydentowi złożyć życzenia. Pod lufami karabinów? Pod groźbą represjonowania rodziny? Tego dziennikarz niepokorny nie próbował dociec.
Stanisław Stupkiewicz sr / Studio Opinii