Wyniki zużycia paliwa podawane przez producentów mijają się z rzeczywistością. W folderach reklamowych samochody spalają nawet poniżej 4 l/100 km. Rzeczywistość weryfikuje te obietnice bez pokrycia. Kierowca patrząc na spalanie które pokazuje komputer pokładowy dostrzega, że zużycie paliwa jest o 30-50% większe. Samochód, który wedle producenta spala w mieście 5,6 l/100 km, według komputera spala zaś o 2-4 litry więcej.


Producenci samochodów skandalicznie manipulują wynikami testów spalania według norm ECE/NEDC. Zaklejanie otworów w nadwoziu taśmą, żeby zmniejszyć opór powietrza, przeprowadzanie testów na dużej wysokości z uwagi na rozrzedzone powietrze, odsuwa się klocki od tarcz, żeby nie stawiały oporu, tak jak to się zwykle dzieje czy pompowanie opon trzykrotnie wyższym ciśnieniem to w branży norma. Tak naprawdę jednak wielkie możliwości dały producentom przede wszystkim elektroniczne metody sterowania silnikiem. Producenci dłubią przy elektronice, żeby samochód palił jak najmniej. W końcu podczas testu auto ma do przejechania max. 30-40 km, więc należy sprokurować takie sterowanie silnikiem, żeby pracował na ekstremalnie ubogiej mieszance paliwa i powietrza. To, że silnik po 100 km się rozpadnie, nie ma znaczenia, bo przygotowany specjalnie testowy egzemplarz (z dodatkowo zmodyfikowanym mechanizmem różnicowym wydłużającym przełożenie główne) ma tylko jedno zadanie i gdy to zadanie spełni, może zostać zdemontowany. Fiat 500 TwinAir w teście spalania uzyskał wynik 3,7 l/100 km. W rzeczywistości, pali w trasie 5,7-5,8, a w mieście ponad 7..

Mataczyć elektroniką

Producenci majstrują i mataczą przy elektronice silników. O ile w przypadku starszych samochodów ubogich w elektroniczne układy, różnice między teorią a rzeczywistością sięgały średnio 19%, o tyle im nowsze auto, tym są one większe i obecnie średni przedział to... 28%. Nic dziwnego – przy gaźniku czy wtrysku typu Telefunken nie bardzo było w czym pogrzebać, a teraz można ustawić wszystkie parametry tak, żeby przez te 30-40 km nawet TwinAir spalał 3,7 l/100 km, pracując stale w destrukcyjnych warunkach. Najlepsze jest jednak to, że te testy służą przede wszystkim producentom do zmniejszenia średniej emisji CO2 wytwarzanych modeli. Temu zadaniu podporządkowane jest obecnie wszystko, cały rozwój technologiczny – wszystkie turba, wtryski bezpośrednie i te inne głupoty są nie po to, żeby nam przyjemniej się jeździło, tylko po to, żeby w teście ECE można było tak zakombinować, żeby wyszedł ekstremalnie niski wynik. Jeździłem kilkoma samochodami z silnikiem normalnym i tym po downsizingu, np. Dacią Sandero 1.2 i 0.9 TCe: zasadniczo palą tyle samo, tylko że jeżdżą inaczej (1.2 płynniej przyspiesza, ale wolniej). Podobnie rzecz się miała w przypadku Skody Roomster 1.6 i 1.2 TSI: przy podobnym stylu jazdy paliły tyle samo, tyle że nowsze silniki mają znacznie większą amplitudę spalania. Mistrzem w znaczeniu negatywnym jest tu silnik 1.6 dCi Nissan-Renault. Traktowany delikatnie spala 5,5 l/100 km (czyli tyle, co oldskulowy diesel o podobnej pojemności), jak się daje w palnik – ponad 9 l/100 km. 



Podobnie jest ze świeżym 1.7 CRDi w Kiach. Zobaczymy jak będzie z najnowszym 1.6 i-DTEC w Hondzie, ale obstawiam że identycznie. Zresztą pozwólcie że znowu przywołam przykład Dacii: występuje tam jeszcze wciąż silnik 1.6 8V, prosty jak prawy prosty Cassiusa Claya. Nie bardzo jest w nim co kombinować. Nie ma turba, wtrysku bezpośredniego, zmiennej długości kolektora i takich tam drobiazgów. I co wychodzi? Że nawet według danych fabrycznych pali w mieście 9,5 l/100 km. A 1.2 TCe miałby palić o dwa litry mniej? Czyżby jego sprawność wzrosła o 20% dzięki zamontowaniu turbosprężarki? Gdzie tam o 20% – dużo więcej, wszak osiąga 115 KM z 1,2 l i pali o 20% mniej, z tego wynikałoby że konstruktorzy Renault nagięli prawa fizyki i stworzyli coś niemożliwego. Nie mają jednak podejścia do inżynierów VW, Fiata czy Hyundaia. Tego ostatniego nawet ukarano w USA za podawanie zaniżonych danych o spalaniu. Czytaj dalej

 
Top