Zbigniew Opach, biznesmen samouk. Właściciel Mostostalu Zabrze. Wychował się na Pradze, brylował na Brzeskiej. Kilkanaście lat później został prezesem giełdowej spółki.  American dream? W Polsce.

 

— Zima. Do sekretariatu wpada Zbyszek. Jak zwykle, z rozwianym włosem, papierami pod ręką. W eleganckiej, śliwkowej jesionce z flauszu, którą z miejsca skomplementowałem. On na to: podoba ci się? Wyobraź sobie, kupiłem ci taki sam płaszcz. Zamurowało mnie… Nie z powodu tej jesionki, ale że o mnie pomyślał, tak po prostu, po ludzku — wspomina Leszek Juchniewicz, prezes Mostostalu Zabrze.

Zbigniew Opach, większościowy akcjonariusz tej firmy, to niekonwencjonalny człowiek i inwestor. Oryginalny, choć nie oryginał. Bo?

— Trudny szef, trudny rozmówca. W jego życiu liczą się jego racje, jego osąd rzeczy, jego pomysły, jego interpretacja rzeczywistości. Często nie przyjmuje i nie uznaje argumentów innych osób. Ma swą filozofię i ocenia otoczenie według swoich kryteriów. Trzeba nie lada cierpliwości, by przekonać Zbyszka do swojej racji — dodaje Juchniewicz.

No, ale czego oczekiwać po kimś, kto całe życie sam sobie był i sterem, i okrętem?

Praskie ścieżki

 
Ziomki z Pragi o nim nie słyszały. Może nie kumają? Bo kto po latach pamięta, z kim na Brzeskiej budował pierwszą procę i do czego strzelał… Nawet sam już nie wie. Ale coś w nim praskiego jednak pozostało, bo dzieciństwa się nie zapomina. Spryt może? Zbigniew Opach, gdy go o to zapytać, machnie ręką. Szczylem byłem, dorastałem na Żoliborzu — odpowie, byle już wątku praskiego nie ciągnąć, byle nie opowiadać o Szmulkach i Pelcowiznie i że marzył o tym, co dla innych było codziennością.

A zatem teraz inny, jaśniejszy wątek: żoliborski. I pierwsza pasja. Pierwsze pieniądze.

— Na Żoliborzu — gdzie mieszkam, odkąd przestałem nosić krótkie spodenki — przyjaciel miał zakład złotniczy. Jakże lubiłem godzinami podpatrywać to jego cyzelowanie, topienie i walcowanie złota. Precyzję, z jaką rodziła się biżuteria. Też tak chciałem! — opowiada Zbigniew Opach.

W Polsce Ludowej każdy, kto chciał w złocie robić, musiał wydać krocie, bo nauka kosztowała. A Opach kieszenie miał puste.

— Żeby uczyć się fachu w prywatnej pracowni złotniczej, trzeba było właścicielowi dać pod stołem 2-3 tys. dolarów. Taka nieoficjalna stawka… Polonez kosztował 1500 dolarów — wyjaśnia Opach.

Więc się fachu sam uczył. W pokoju urządził pracownię. Biurko wstawił — ze specjalnym fartuchem, do którego wlatują złote opiłki. Dłubał — wpierw w srebrze.

— Po dwóch latach potrafiłem już zrobić obrączkę, kolczyki czy łańcuszek. Dla znajomych, z ich srebra czy złota — wspomina Opach.

A gdy już liznął fachu, poszedł na pierwszy i jedyny w życiu etat — w Spółdzielni Pracy Zegarmistrzów, Złotników i Grawerów.

Złota rączka


W PRL, kto miał złoto, mógł mieć wszystko. To była wartość, zabezpieczenie bytu przed katastrofami, waluta. Polacy kupowali złoto taniej — choćby w Rosji, przetapiali na obrączki i wstawiali do komisów. Zysk był niemały — nawet 40-50 procent. Dlatego przez ręce Opacha przechodziło mnóstwo kruszcu. Codziennie.

— Spółdzielnia miała wiele punktów usługowych w Warszawie. Pracowaliśmy w trójkę przy Marszałkowskiej, potem na Nowym Świecie. Ze złota klientów wykonywaliśmy to, czego sobie zażyczyli. Miesięcznie? Dało się zrobić 25-30 pierścionków i obrączek. Na każdej robocie zarabialiśmy 28 procent ceny — opowiada.

Po roku pracy kupił sobie nowy samochód. Nieźle jak na amatora.

— Kolejka do naszego punktu ustawiała się dłuższa niż za mięsem — sto-dwieście metrów. Tylko raz na trzy miesiące przyjmowaliśmy surowiec do przerobu. Inaczej byśmy się robotą zapchali — wspomina Opach.

Zarabiał niemało. Na miesiąc — 16-20 tys. zł. Potem coraz więcej. Po paru latach miał już 40 procent prowizji.

A jednak… Nachodziły go myśli podstępne: czemu by tak samemu czegoś nie otworzyć i zyski pomnożyć? No i powstał zakład jubilerski. Który to był rok? 1977-78?

— Wstrzeliłem się w dziesiątkę. Złoty był słaby, więc złoto — w cenie. Przez miesiąc można było zarobić na samochód — mówi Zbigniew Opach.

23 lata wyciskał "z koniunktury", ile się dało. Coś trzasnęło pod koniec 1997 roku.

W hurcie

16 kwietnia 1991 roku. Dzień pierwszej sesji giełdowej na GPW w Warszawie. Na parkiecie pięć spółek: Tonsil, Próchnik, Krosno, Kable i Exbud. 112 zleceń kupna i sprzedaży. Pod koniec dnia obrót sięgnął 1990 zł. Czyli jakieś 2 tys. dolarów…

Przez jakieś dwa lata ludzie uczyli się giełdy, zarabiali lub tracili niewiele. Jak nasz bohater.

— Na giełdzie byłem od początku. Miałem Tonsil, Krosno, Kable. Po "złotych" godzinach uczyłem się parkietu — wspomina Opach.

Zrobił kurs na doradcę inwestycyjnego papierów wartościowych. W połowie 1993 roku wykresy wystrzeliły w górę. Opach zarobił na Śląskim, na WBK wziął spory lewar, by "oszukać" redukcję. Ale wciąż był złotnikiem, a "inwestorem" — na pół gwizdka, "w wolnych chwilach".

Przez otwarte granice zaczęła się wlewać fala kruszcu. Zarabiali już ci, co sprzedawali, a nie przetapiali. Złotników wypierały firmy eksport-import, mnożyły się sklepy jubilerskie (m.in. Apart). Mistrzowie złotnictwa — niczym szewcy czy kołodzieje — przeszli do skansenu. Albo…

— Zamiast kopać się z koniem, zamknąłem zakład — w 1998 roku — i zabrałem się za to, co dawało pieniądze — ucina tamten etap Opach.

Czyli za handel. Nasz bohater ze złotnika stał się hurtownikiem. Ściągał do Polski, co się dało i na czym był zysk. Czyli?

— Ubranka dla dzieci, artykuły szkolne, buty. Jeździliśmy z żoną na targi i wybieraliśmy: może to, może tamto. Jedne rzeczy szły na pniu, inne — nie, ale wtedy generalnie wszystko się sprzedawało — twierdzi Zbigniew Opach.

Podatków przez dwa lata płacić nie musiał (zwolnienia dla nowych firm). Interes kwitł, rosły sumy na koncie.

— Na Bielanach miałem hurtownię, duże magazyny, skład celny. Naraz sprowadzałem po kilka kontenerów, bo transport tańszy i marża większa — wspomina Opach.

Liczył te kontenery. Ale nie zapominał o giełdzie. Kiedy handel przestał być złotodajną żyłą, a więc po pięciu latach, Opach zamknął firmę. W samą porę. Na giełdzie zapowiadała się bowiem największa hossa w dziejach polskiego parkietu.
(Fragment książki Jacka Konikowskiego Grube Ryby Polskiego Biznesu). Dalej >> 

>> Więcej ciekawych biografii znanych polskich businessmanów i managerów znajdziesz w książce Jacka Konikowskiego, Grube Ryby Polskiego Biznesu. Bez Autoryzacji



 
Top