Gdyby nie pewna mała firma z Gliwic, nawet arabscy szejkowie tonęliby w ciemnościach. O austriackich księciach nie wspominając.

Za pierwszym razem tam nie traficie. Wylądujecie gdzieś pod bramą huty Łabędy a gdy zapytacie tamtejszego strażnika o fabrykę kryształowych żyrandoli, spojrzy na was wzrokiem, który stopiłby Grenlandię. Nie bądźcie natarczywi, nie pytajcie powtórnie. Bo ofuknie: tu się tanki robi a nie świecidełka! Spróbujcie poszukać raz jeszcze, ale tym razem zapomnijcie o fabryce. Wtedy znajdziecie - wśród familoków, skromny ceglany domek schowany za żywopłotem a na końcu podwórka warsztat niewiele większy od gołębnika. I pewnie nie uwierzycie, że tu właśnie rodzą się kryształowe cuda, zdobiące sułtańskie pałace, austriackie zamki, pięciogwiazdkowe hotele czy rodowe rezydencje. A wszystko zaczęło się 15 lat temu, od pewnego spotkania, na które bezrobotnej wtedy księgowej Irenie Kotysz nie specjalnie się śpieszyło.

Z castingu

Gdy po Gliwicach gruchnęła wieść, że Austriak otwiera firmę produkującą lampy i żyrandole, na ”casting” przyszło ponad sto osób. Irena też poszła.

- Ale bez przekonania, raczej dla własnego sumienia. Byłam chyba jedyną, której nie zależało na tej pracy, czułam, że to nie to, dlatego byłam wyluzowana. Na każde pytanie zadawane po niemiecku odpowiadałam tak, bo tylko to słowo znałam. I ten luz chyba podziałał jak zaklęcie, bo Karim Juma wybrał właśnie mnie – wspomina Irena Kotysz.

Nowy szef, chłopak młodszy od niej o kilka lat, postawił sprawę jasno: on tu, w Gliwicach siedzieć nie zamierza, Irena sama ma wszystko zorganizować, przyjąć pracowników i poprowadzić nową firmę. Irena Kotysz, ładna i krucha blondynka, miała wtedy 28 lat i o biznesie wiedziała tyle, co wszyscy w czasach rodzącego się, trotuarowego kapitalizmu. O żyrandolach jeszcze mniej. Ale interes rozkręciła. 5 pracowników, prywatny maluch na „dzień dobry” i ostro z kopyta. Po roku, do skarbówki zaniosła 3600 złotych podatku dochodowego. Ktoś powie – rozkwitła pod austriackimi skrzydłami, żadna sztuka. Owszem, ale Karim wielkimi pieniędzmi nie dmuchnął:

- Wniósł do spółki 4200 złotych kapitału, materiał na kilka lamp i przedłużony termin płatności. To wszystko – mówi Kotysz, dzisiaj oficjalnie prokurent spółki, nieoficjalnie – jej mózg i motor. Austriacki właściciel rzadko tu zagląda. Ma już inną firmę. Są przyjaciółmi.

Adrenalina

Niewielkie pomieszczenie na poddaszu. Na półkach równe rzędy małych kartoników. W każdym po kilkanaście sztuk kryształów zawiniętych w folię. Precjoza. Wszystkie od Swarowskiego. Każdy wart jakieś 80 złotych. Obok, w ciasnym pokoiku przy niedużym stole trzy dziewczyny zręcznie nawlekają kryształy na mosiężne elementy lamp. Wystarczą trzy sprawne ruchy. Nikt nie wymyślił jeszcze maszyny, która zastąpiłaby ich sprawne palce.

Żmudna robota, choć Kotysz wspomina coś o adrenalinie. Ileż może jej być w kryształowym żyrandolu?


- Mnóstwo. Klient kupuje moją wizję przelaną na rysunek. Zwłaszcza, gdy zamawia wielki żyrandol od trzech metrów w wzwyż. Efekt końcowy pozna dopiero, gdy ten zawiśnie i rozświetli pomieszczenie. Do tego czasu żyjemy w niepewności: spodoba się czy nie? Dlatego, gdy jedziemy na montaż adrenalina w nas buzuje, końcówka zawsze jest nerwowa – mówi Kotysz

I póki co, żaden klient nosem nie kręcił. No, może za wyjątkiem pewnego potentata budowlanego z Warszawy.

- Wole sprzedawać na polski rynek, bo tu klient wyraża swój zachwyt, emocje. Na Zachodzie już nie. Tam projektant tylko spojrzy w górę i rzuci: ładne, płacę. Satysfakcja nie ta – dodaje Kotysz.

Ale Polacy przekonali się do klasycznych, kryształowych lamp dopiero, gdy dostali do ręki paszporty. Kiedy ruszyli w świat zobaczyli kryształowe cacka w bogatych rezydencjach, hotelach, kościołach i zapragnęli je mieć również w swoich domach. Przekonali się, że kryształowy żyrandol czy lampa to nie staroć, lecz prestiż. Dzisiaj 90 proc produkcji Juma Lighting idzie na kraj (kościoły, muzea, pałace, teatry, rezydencje), kiedyś odwrotnie. Paradoksalnie, Kotysz cieszy się z takiego stanu rzeczy. Nie wyrywa się z eksportem. No, może czasem, gdy zamówienie złoży jakiś bogaty Austriak, Szwajcar czy Niemiec. Lub Arab.

Szejkowie

Na drugim końcu Gliwic stoi duża hala. Kotysz ją wynajmuje. Tu składa gigantyczne żyrandole, które stąd jadą do wielkich sal balowych, hotelowych westybuli i prestiżowych rezydencji. Tu rodzą się największe (dosłownie) arcydzieła. Mosiężne pozłacane ramiona, osłonięte setkami, tysiącami kryształów Swarowskiego, lub tańszych Schillera, nabierają klasycznych form: Maria Teresa, Paris, Fontanna, Ilona. Lub arabskich fontann. Na chwilę cieszą oko. Ponownie rozłożone, zapakowane w kontener, jadą do klienta. Na przykład, do arabskich szejków. Bo największe i najpiękniejsze żyrandole z Gliwic wiszą właśnie u nich.

- Nasz pierwszy montaż na Bliskim Wschodzie to był koszmar. Arabowie są bardzo natarczywi, bezczelni. Raz chcieli nas nawet porwać, i kto wie gdzie byśmy wylądowały gdyby robotnicy nie stanęli w naszej obronie. Potem się nauczyłyśmy: trzeba mówić ostrym głosem i mieć komórkę w ręku wtedy Arabowie nabierają szacunku. Wtedy, kilka lat temu, posiadanie komórki było tam symbolem władzy – mówi Kotysz.

Wszystko, co piękne rodzi się w bólach. A piękne musi być wyłącznie z kryształu. Tego jedynego. Wyobraźcie sobie sufit kilkusetmetrowej sali balowej Royal Box hotelu Sheraton w Doha (Katar) „pomalowany” tysiącami kryształów. Swarowskiego.

- Tych 320 metrów kwadratowych sufitu pięciu moich pracowników układało przez dwa miesiące. Do tego jeszcze kryształowe złocone plafoniery – mówi Kotysz.

A kryształy u Swarowskiego kupuje się na sztuki. Albo pozłacany i wysadzany „swarowskim” żyrandol o średnicy 29 m, zdobiący westybul hotelu Ritz Carlton (też w Doha). Wierni, modlący się w meczecie Abu Al Haj (Arabia Saudyjska) nie domyślają się, że wiszący nad ich głowami przepiękny pozłacany żyrandol wykonała mała firma z Gliwic. Podobnie jak Klienci Bank of Jordan w Ammanie (Jordania), goście Conference Palace w Abu Dhabi (Emiraty Arabskie), Amiri Diwan Palace w Kuwejcie czy Council Chamber w Muscat (Oman).


Żyrandol Wojciechowskiego U Józefa Wojciechowskiego, szefa JW. Construction, w jego domu w Markach od kilku lat wisi olbrzymi żyrandol Maria Teresa o średnicy 2,8 metra i wysokości 4,2 m wykonany przez Juma Lighting. Z mosiądzu i szkła. Prezes był nim zachwycony. Ale zapłacić nie chciał. Z Juma lighting latami procesował się twierdząc, że żyrandol… za mało waży. Sąd nakazał mu zapłacenie rachunku za żyrandol. Zapłacił część. W Juma Lighting wciąż widnieje na liście dłużników. Inni, znany polscy biznesmeni za swoje żyrandole zapłacili.

Najdziwniejsze zlecenie? Chyba arabski Carrefour w Doha, w którym wisi pozłacany kryształowy ( Swarowski rzecz jasna) żyrandol na 8 metrów wysoki i na 4 metry szeroki. Z Gliwic.

Paradoks

Ostatnia realizacja? W 2004 roku gigantyczne plafoniery zawisły w nowowybudowanym pałacu w Doha. Na samo jego oświetlenie katarski szejk wydał kilkadziesiąt milionów dolarów.

- Bardzo drobiazgowe uzgadnianie szczegółów trwało rok, wykonanie około pól roku. Ale to nie są moje żyrandole życia. Te wciąż są przede mną – mówi Kotysz.

I wcale nie zakłada, że powstaną dla arabskich szejków. Bo paradoksalnie, Kotysz nie walczy jak lwica o arabskie kontrakty. Na dźwięk słowa szejk już się nie rumieni. Nie te pieniądze, co kiedyś. Czyżby arabscy szejkowie zaczęli zaciskać pasa?

- Dzisiaj rządzi tam Europa. Szejk już nie przyjedzie żeby złożyć zamówienie. Zrobi to za niego europejski projektant, który zadecyduje, co ma iść i za ile. A z ni mi rozmowa jest całkiem inna. On się targuje – mówi Kotysz, dając do zrozumienia, że ceregieli jest mnóstwo a pieniądze średnie, nie warte logistycznego zachodu.

- Dlatego wolę rynek krajowy i europejski. Nasze żyrandole zdobią nie jeden pałac w Austrii, Szwajcarii czy Niemczech. Nie jeden kościół, hotel czy pałac w Polsce – dodaje.

Najdroższy, jaki wykonała w Polsce kosztował 150 tys złotych. Wisi w sali balowej pałacu w Sieniawie. Ani on ani tym bardziej sułtańskie pałace i hotele jakoś jednak nie pasują do tej małej firmy na przedmieściach małego miasta. Za skromnie, za zgrzebnie.

- Na razie nie ma czasu na marmury. Zresztą, po co? – tłumaczy Irena Kotysz.

No właśnie, po co? Wystarczy posłuchać, z jaką pasją o swej pracy mówi nasza bohaterka. A jak komuś za mało, niech jedzie do Carrefoura. W Doha.



 
Top